Wiadomości KAI nr 9/2003
2003-03-09
Dopiero co rozpoczęte rozmowy pomiędzy przedstawicielami Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego a Kościoła Bizantyjsko-Ukraińskiego (greckokatolickiego) utknęły, miejmy nadzieję nie na długo, w martwym punkcie. Obie strony nie mogą dojść do porozumienia w kwestii 24 cerkwi zabranych po wojnie grekokatolikom przez władzę ludową i oddanych w użytkowanie prawosławnym. Spotkanie greckokatolicko – prawosławne 15 stycznia w Warszawie zakończyło się impasem. Sporne cerkwie to jednak tylko fragment większej całości. Nad stosunkami grekokatolików i prawosławnych ciąży fatum czterech wieków historii, datujący się od Unii Brzeskiej z 1596 r., kiedy to większość Kościoła prawosławnego na ziemiach Rzeczpospolitej uznała zwierzchnictwo papieża i połączyła się z Kościołem katolickim.
Destrukcyjna polityka
Ktoś, kto nie zna bliżej złożoności tych stosunków, mógłby zapytać skąd się bierze wzajemna niechęć, przechodząca niekiedy we wrogość. Przecież mamy do czynienia z dwoma Kościołami tej samej wspaniałej tradycji wschodniej, mającymi podobną teologię, liturgię, ten sam kalendarz. Historia chrześcijaństwa jednakże uczy, że największe problemy rodzą się tam, gdzie w życie Kościołów ingeruje brutalnie polityka. Stosunki międzykościelne poprawiają się, gdy nie ma nacisków politycznych. Kościół rzymskokatolicki dawno pogodził się z istnieniem całego nurtu ewangelickiego i nie wypomina protestantom Reformacji, a w konsekwencji kolejnego podziału chrześcijaństwa. Zmiana takiego sposobu myślenia mogła nastąpić też dzięki temu, że polityka przestała ciążyć na wzajemnych stosunkach. Dziś dialog teologiczny pomiędzy Kościołem rzymskokatolickim i luterańskim przynosi wspaniałe owoce. Nie da się tego, niestety, powiedzieć o relacjach pomiędzy tak sobie bliskimi w wielu aspektach życia kościelnego grekokatolikami a prawosławnymi, i w ogóle między katolikami a prawosławnymi. Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że przez wyznawców Kościoła prawosławnego grekokatolicy uważani są za zdrajców, którzy opuścili macierzystą Cerkiew. Płacąc pięknym za nadobne – grekokatolicy uważają prawosławnych za narzędzie władz komunistycznych, przy pomocy którego usiłowano ich nadal stanowią kamień obrazy i główną przeszkodę w dialogu ekumenicznym, podczas gdy Papież widziałby w nich rolę pomostu w tym dialogu. Sporo jednak upłynie wody nad Donem, Dnieprem i nad Wisłą, zanim zbudujemy most pojednania.
Wielka polityka
była obecna już u zarania Kościoła greckokatolickiego. Zawarcie Unii Brzeskiej wpisało się w strategię rządów króla polskiego Zygmunta III Wazy. Władykom, którzy mieli podpisać unię, obiecano fotele senatorskie, czego jednak nigdy nie zrealizowano.
Biskupi prawosławni nie zawarli jej wszakże z powodów politycznych. Kierowała nimi niewątpliwie w pierwszym rzędzie troska o jedność Kościoła Chrystusowego oraz dążenie do reformy Kościoła wschodniego w Rzeczypospolitej. A że w tamtych czasach jedynym modelem jedności Kościoła było zjednoczenie, podpisali unię z Rzymem. W okresie rozbiorów Polski carat, nie uznający niczego co nieprawosławne, zaciekle tępił unię, a z tych prześladowań zrodziły się zastępy męczenników. Trzeba również przypomnieć, że sam Kościół prawosławny padł później ofiarą polityki. Rewolucja Październikowa 1917 r. obeszła się z nim okrutnie. Represji wobec prawosławnych nie da się w żaden sposób porównać z prześladowaniem Kościoła katolickiego w PRL. Ale j władze polskie miały wiele na sumieniu wobec prawosławnych. Niszczenie cerkwi prawosławnych na Chełmszczyźnie i Lubelszczyźnie w latach trzydziestych ubiegłego wieku to przejaw barbarzyństwa i politycznej głupoty. Ciekawe, że jednym z niewielu, który przeciwko temu zaprotestował był wielki greckokatolicki metropolita Lwowa, arcybiskup Andrzej Szeptycki.
Wszelkie zło, jakie niesie polityka ingerująca brutalnie w życie Kościołów, miało się skumulować po wojnie, kiedy na zwołanym z inspiracji Stalina w 1946 r. haniebnym synodzie lwowskim dokonano formalnego zlikwidowania Unii Brzeskiej i Kościoła greckokatolickiego na Ukrainie. Alternatywą dla grekokatolików pozostających przy swojej wierze i nie godzących się na powrót do Kościoła prawosławnego była śmierć, więzienie, a w najlepszym przypadku zejście do katakumb. Nie miejsce tu na przypominanie martyrologium Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego (Rumunia i Słowacja to inna historia). Pisano o tym dużo z okazji wizyty Jana Pawła II w czerwcu 2001 r. na Ukrainie. Warto tylko przypomnieć, że wśród kilkunastu męczenników reżimu sowieckiego beatyfikowanych przez Ojca Świętego we Lwowie było dwóch władyków z Przemyśla – Jozafat Kocytowśki i jego biskup pomocniczy Hryhorij Łakota. Grekokatolicy zapisali jedną z najpiękniejszych kart w historii współczesnego chrześcijaństwa.
Kiedy zaświtała jutrzenka swobody, okazało się, że ten bezwzględnie tępiony na Ukrainie Kościół, ma swoją hierarchię, księży i kilka milionów wyznawców. Jest on największym spośród kilkunastu katolickich Kościołów wschodnich. Po wyjściu z katakumb, wierni tego Kościoła z zapałem przystąpili do odbudowy struktur, instytucji i miejsc kultu Bożego. Będąc kilka razy na Ukrainie po roku 1990 doświadczyłem niezwykłego dynamizmu Cerkwi Greckokatolickiej. Odnosiłem wrażenie jakby grekokatolików rozsadzała energia i w ciągu kilku lat chcieli nadrobić to, co utracili przez blisko pół wieku niewoli. Niestety, nie obyto się bez konfliktów. W niektórych miejscowościach doszło do odbierania siłą cerkwi greckokatolickich przejętych po 1946 r. przez prawosławnych. To m.in. wypominają nam prawosławni, argumentując swój dystans wobec dialogu z Kościołem rzymskokatolickim. Taką samą linię przyjmuje patriarcha Wszechrusi Aleksy II. Jako jeden z warunków spotkania z Janem Pawłem II podaje on konieczność rozwiązania problemu przejmowania cerkwi prawosławnych przez grekokatolików na Ukrainie.
„Najbardziej reakcyjna Instutycja watykańska”
U nas prześladowania nie były tak ostre jak na Ukrainie czy w innych państwach komunistycznych. Nie było nawet żadnego aktu państwowego, który oficjalnie likwidowałby ten Kościół w Polsce. Po 1956 r. udało się nawet otworzyć siedem ośrodków duszpasterskich.
Określenie może zbyt szumne, gdyż w praktyce oznaczało jedynie odprawianie nabożeństw w niedziele i święta, i to za zgodą władz administracyjnych. Dodatkową trudność sprawiał fakt, że wskutek akcji „Wisła” z 1947 r. wierni grekokatoliccy, zamieszkali teren południowej Polski, zostali rozproszeni i przesiedleni na Mazury, Pomorze i Dolny Śląsk. Z czasem sytuacja poprawiała się, jednak Kościół nadal działał poza prawem, uważany przez władze za „najbardziej reakcyjną i wrogą krajom socjalizmu instytucję watykańską”.
To, że Cerkiew greckokatolicka w Polsce przetrwała lata prześladowań, to m.in. zasługa tak ofiarnych duszpasterzy jak ks. Wasyl Hrynyk, ks. Myrostaw Ripecki, ks. Stefan Dziubyna, o. Jozafat Romanyk, a później ks. Teodor Majkowycz i ks. Jan Martyniak. Niezwykle istotna była w tym czasie opieka ze strony wszystkich powojennych Prymasów Polski, którą -wobec braku hierarchii greckokatolickiej – roztaczali oni nad wiernymi tego obrządku z ramienia Stolicy Apostolskiej z prawami ordynariusza miej-
Nawet martwy grekokatolik zagrażał „władzy ludowej”. Bo jak inaczej tłumaczyć zapis cenzury, że po śmierci duchownego greckokatolickiego jeszcze w końcu lat siedemdziesiątych, nie można było podać w prasie jego przynależności wyznaniowej? Dość powiedzieć, że dopiero w 1981 r. grekokatolicy mogli zobaczyć na własne oczy jak wygląda biskup ich obrządku. Był nim uczestniczący w pogrzebie kard. Stefana Wyszyńskiego arcybiskup Myrosław Lubacziwśkyj, późniejszy kardynał i arcybiskup większy Lwowa. Zaś od 1984 roku regularnie zaczął przyjeżdżać do Polski z Watykanu arcybiskup Myrosław Maru-syn, sekretarz Kongregacji Kościołów Wschodnich. Było to czymś niezwykłym w bloku sowieckim. Bo kiedy temuż arcybiskupowi zmarł na Ukrainie ojciec, władze ZSRR odmówiły mu prawa wjazdu. W rezultacie syn odprawiał za ojca nabożeństwo żałobne w Rzymie, a ludzie słuchali panichidy z tranzystora przystawionego do trumny zmarłego. Wracając do Polski – trzeba podkreślić, że aż do 1989 r. żadna z jednostek organizacyjnych Kościoła greckokatolickiego, poza zakonem bazylianów, nie posiadała statusu prawnego.
Grekokatolik? A kto to taki?
Wyjście grekokatolików z podziemia po upadku PRL jakby zaskoczyło wszystkich – nie tylko władze państwowe. Najjaskrawszym tego przykładem jest ustawa o stosunku Państwa do Kościoła katolickiego z 17 maja 1989 r., przygotowywana jeszcze w czasach schyłku PRL. W dokumencie tym nie wyodrębniono istniejących obrządków katolickich, wprowadzając tym samym niejasność w sprawach prawnych i majątkowych. Grekokatolicy zarzucali tu zaniedbania hierarchii rzymskokatolickiej, która nie przewidziała występowania przez grekokatolików o zwrot mienia. Faktycznie zamysł uczestniczących w redakcji ustawy przedstawicieli Episkopatu Polski był taki, że Kościół katolicki występuje jako całość, co daje prawo każdemu z istniejących w jego obrębie obrządków do występowania o rewindykację dawnego majątku.
Sęk w tym, że w Polsce pojęcie katolik jest tożsame z obrządkiem rzymskokatolickim. Wprawdzie w nowelizacji ustawy z 11 października 1991 r. częściowo naprawiono ten błąd, zaznaczając, że Kościół katolicki w RP działa we wszystkich swoich obrządkach, ale nie zadowoliło to grekokatolików. Uważali oni, że brak ustawowego zapisu o istnieniu w Polsce obrządku greckokatolickiego sankcjonuje, iż ich wspólnota znajduje się poza prawem. Stwierdzenie takie może wydać się zbyt daleko idące, ale trzeba zrozumieć ludzi, którzy jako wspólnota skazani byli przez reżim komunistyczny na nieistnienie, a po 40 latach prześladowań, w warunkach wolności domagali się w sposób naturalny, aby ich obrządek nazwany był po imieniu w ustawodawstwie polskim.
Sytuacja Cerkwi greckokatolickiej w Polsce znacznie się poprawiła, gdy 16 stycznia 1991 r. została restaurowana eparchia (diecezja) przemyska, która mogła już bez żadnych wątpliwości występować o rewindykacje mienia -jak dotąd zresztą z nienajlepszym skutkiem. Niefortunne natomiast z punktu widzenia grekokatolików okazało się rozwiązanie w tej ustawie spraw ich dawnego majątku, znajdującego się w użytkowaniu Kościoła rzymskokatolickiego i Kościoła prawosławnego. Stanowiła ona, że mienie to przechodzi z chwilą wejścia ustawy w życie na własność tych kościelnych osób prawnych, które owo mienie miały ostatnio w użytkowaniu. Taki zapis stał się pośrednio powodem największego skandalu kościelnego w wolnej Polsce. Na mocy ustawy właścicielem dawnej katedry greckokatolickiej św. Jana Chrzciciela w Przemyślu został zakon karmelitów bosych.
Gwoli prawdy historycznej należy dodać, że kościół ten budowany byt jako świątynia łacińska i potem przeszedł na własność Cerkwi greckokatolickiej, choć w okresie II Rzeczpospolitej nikt tego nie kwestionował. Grekokatolicy, świadomi jednak, iż była to wcześniej świątynia rzymskokatolicka, gotowi byli przystać na status współgospodarza, byle tylko zwrócono im katedrę, mającą dla nich znaczenie symbolu.
Zapewne, gdyby prawnie odzyskali świątynię, obeszłoby się bez konfliktu: nikt nie śmiałby podnieść ręki na cudzą własność. Natomiast propozycja przekazania katedry greckokatolickiej diecezji przemyskiej na 5 lat w użytkowanie spowodowała ostry protest tzw. Społecznego Komitetu Obrony Polskiego Kościoła Karmelitów Bosych. „Polscy patrioci”, wspomagani przez ojców karmelitów, posunęli się do tego, że okupowali dawną katedrę greckokatolicką. Nie pomógł autorytet polskich biskupów ani Papieża, który podczas planowanego pobytu w Przemyślu w 1991 r. miał się spotkać z grekokatolikami właśnie w tej świątyni. W wyniku protestu władyka Jan Martyniak zmuszony byt odbyć swój ingres do katedry rzymskokatolickiej.
Ten zapis krzywdził także grekokatolików w odniesieniu do ich majątku znajdującego się w rękach Cerkwi prawosławnej. Można z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć, że gdyby nie zaniedbania w polskim ustawodawstwie, stosunki między prawosławnymi a grekokatolikami nie byłyby dziś tak napięte, bo zaniedbania te opóźniły rozwiązanie problemu i spowodowały zaognienie sporu między grekokatolikami a prawosławnymi w Polsce południowej, zwłaszcza na Łemkowszczyźnie.
Kościół „swego prawa”
Odzyskanie przez grekokatolików wolności niemal zbiegło się z wydaniem Kodeksu Kościołów Wschodnich. Stanowi on, że wspólnoty te – w tym także Kościół greckokatolicki – są Kościołami sui iuris, czyli Kościołami własnego prawa. Nie można więc im narzucać tych ustaleń, które zawiera Kodeks Prawa Kanonicznego wydany dla Kościoła rzymskokatolickiego. A taka pokusa do porządkowania wszystkiego wedle swoich norm w łacinnikach jest dość silna. Przykładem choćby krytyczny stosunek niektórych rzymskich katolików do małżeństw księży greckokatolickch, co w Kościołach wschodnich jest dozwolone.
Katolickie Kościoły Wschodnie mają też inaczej rozumianą autonomię niż lokalne Kościoły rzymskokatolickie. Na przykład synod Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego sam wybiera biskupów, a papież jedynie zatwierdza bądź odrzuca przysyłaną kandydaturę. Soborowy Dekret o Kościołach Wschodnich stwierdza wyraźnie, że Kościoły są sobie równe i nie znajdziemy tam potwierdzenia funkcjonującego przez wieki przekonania o wyższości obrządku łacińskiego, bo jest on obrządkiem papieża. Dekret z najwyższym szacunkiem wypowiada się o tych Kościołach, podkreśla ich eklezjalność, odrębną hierarchię oraz tradycję kanoniczną i teologiczną.
Są to, jak mówi jeden z polskich teologów. Kościoły, a nie jakiś skansen liturgiczny w ramach Kościoła katolickiego.
„Nie” dla latynizacji
Łacińskiemu katolikowi trudno nieraz zrozumieć greckokatolicką duszę i mentalność. Dlatego w 1992 r. wielu rzymskich katolików niepomiernie się dziwiło, kiedy grekokatolicy z rozgoryczeniem przyjęli decyzję Stolicy Apostolskiej o włączeniu 25 marca 1992 r. eparchii przemyskiej do łacińskiej metropolii warszawskiej. Tę postawę grekokatolików odebrano jako wotum nieufności wobec Stolicy Apostolskiej i Prymasa.
Tymczasem grekokatolicy odebrali tę decyzję jako podważającą ich tożsamość i odcięcie od korzeni, bowiem wierni tej diecezji zawsze mieli świadomość, iż są integralną częścią Kościoła greckokatolickiego, którego głową jest arcybiskup większy Lwowa. Tymczasem według argumentacji Stolicy Apostolskiej chodziło o to, aby żaden ordynariusz w Polsce nie posiadał jurysdykcji poza granicami państwa i żaden ordynariusz spoza Polski nie posiadał jurysdykcji na jej terytorium. Zasadę tę potwierdza także konkordat. Grekokatolicy domagali się zatem utworzenia własnej metropolii, a nuncjusz apostolski zapewniał, że tak się stanie, gdy struktury greckokatolickie „nabiorą wymiarów oczekiwanych”. Rzeczywiście, greckokatolicka metropolia przemysko-warszawska została utworzona 31 maja 1996 r. W sprawie tej padał jeszcze jeden ważny argument. Grekokatolicy polscy zwracali uwagę, że poprzez podporządkowanie diecezji greckokatolickiej łacińskiej metropolii narażają się u swoich braci na Ukrainie na zarzut postępującej latynizacji ich obrządku. Często ten problem jest bagatelizowany. Sam sobie uświadomiłem jego wagę dopiero w 1992 r., kiedy przyjechałem do Lwowa na pierwszy po drugiej wojnie światowej synod Kościoła greckokatolickiego. Rozmawiałem wówczas z młodym księdzem ukraińskim, który powiedział mi, że kiedy katedrę św. Jura oddawano grekokatolikom, po mieście rozniosła się fama, że cerkiew tę przejmują Polacy. Może to dziwić, skoro w powszechnej świadomości pojęcie grekokatolik jest utożsamiane z narodowością ukraińską, ale proces latynizacji tego obrządku, łączonej z kolei z polskością, zrobił swoje.
Dlatego część społeczeństwa ukraińskiego, zwłaszcza prawosławni, kojarzy Cerkiew greckokatolicką z polskością. Pokutuje tu zresztą stary pogląd jeszcze z czasów Unii Brzeskiej, kiedy jednym z argumentów za odrzuceniem unijnej drogi jedności wschodniego i zachodniego chrześcijaństwa była obawa, że jest to pośrednia droga do latynizacji prawosławia.
Nie unici, lecz grekokatolicy
Dość często o grekokatolikach mówi się: unici. Jest to określenie raczej historyczne. Zresztą niezbyt precyzyjne, bo unici jest pojęciem szerszym. Poprawna nazwa powinna brzmieć: grekokatolicy, a więc katolicy tradycji greckiej, czyli bizantyjskiej. Poza tym wspomniane określenie, kiedy unia nie jest już obecnie uznawanym modelem jedności, nie wydaje się zbyt fortunne. Zresztą posługiwanie się nim może drażnić niepotrzebnie prawosławnych.
Nic o nas bez nas
Nieraz słyszy się opinię, nawet wygłaszane publicznie, jaką to łaskę wyświadczyła grekokatolikom Stolica Apostolska reaktywując w Polsce ich hierarchię i diecezje. To zupełnie tak, jakby chwalić publicznie matkę za to, że ubiera i karmi swoje dzieci. Trzeba raz na zawsze zerwać z takim myśleniem. Wymienione działania to nie żadna łaska – to się po prostu grekokatolikom należało. Nie będzie nadużyciem jeśli powiem, że taką zapewne intencję miał papież Jan Paweł II, od początku swojego pontyfikatu z największa troską zabiegający o to, aby każdy katolicki obrządek miał swobodę i jak najlepsze warunki funkcjonowania.
Trzeba pamiętać, że minęły już czasy, kiedy grekokatolicy działali w podziemiu i nie mogli publicznie wyrażać swoich aspiracji. Dzisiaj, kiedy je zgłaszają w sposób może dla łacinników nieco niezrozumiały, powinniśmy pamiętać, że mają do tego pełne prawo. Kiedy Kościół ten formalnie nie istniał, nie było problemu greckokatolickiego. Dzisiaj kiedy działa oficjalnie, słusznie domaga się, aby wszystko, co dotyczy jego najistotniejszych problemów odbywało się wedle zasady „nic o nas bez nas”. Odmawianie tego grekokatolikom byłoby niestosowne i niesprawiedliwe wobec Kościoła, który swoją wierność Stolicy Apostolskiej okupił męczeństwem dziesiątków tysięcy księży, zakonników i zakonnic oraz osób świeckich.
Dzisiaj Kościół greckokatolicki w Polsce, choć ma swobodę działania, boryka się z trudnościami duszpasterskimi, wynikającymi z olbrzymiego rozproszenia wiernych, procesem ich wynaradawiania i odchodzenia od Cerkwi, niedostatkiem księży i cerkwi, brakiem własnego seminarium. Ma też olbrzymie trudności z odzyskaniem dawnej własności. Przed wojną władyka przemyski rezydował w okazałej rezydencji, którą dopiero niedawno formalnie zwrócono obecnemu następcy, zaś jej fizyczne przekazanie dokona się za kilka lat, to znaczy po kilkunastu latach w pełni niepodległej Polski. Władyka Jan Martyniak zajmuje do dziś niewielki, skromny domek, o wiele mniej okazały od rezydencji innych polskich biskupów. Grekokatolikom w rozwiązaniu ich trudnych spraw potrzeba większej wrażliwości, pomocy i zrozumienia. Razem zaś musimy mieć świadomość, że należymy do tego samego Kościoła katolickiego. Winniśmy być też im wdzięczni, że wnoszą do naszego Kościoła piękno i głębią wschodniej tradycji, liturgii i teologii.
Statystyka Cerkwi w Polsce:
2 eparchie, 2 biskupów
Archieparchia przemysko-warszawska:
40 księży, 3 ojców bazylianów poza duszpasterstwem, 2 księży za granicą 4 dekanaty, 82 parafie.
Eparchia wroctawsko-gdańska:
30 księży, 4 dekanaty, 57 parafii bazylianie: 10 ojców w Polsce, 3 za granicą, 3 diakonów, 3 braci profesów.
Razem w Polsce:
73 księży, 8 dekanatów, 139 parafii, 8 dekanatów.
Grzegorz Polak